25.08.2018 - „Spóźniona” ofiara stanu wojennego
8 lutego 1984 roku jeden z mieszkańców wsi Radłówek, przechodząc przez mostek na kanale Smyrna (którym płynęły ścieki z Inowrocławia do Noteci), zauważył opuszczoną syrenkę bosto. Leżała na prawym boku, oparta o murki regulujące brzegi. Metalowa barierka zabezpieczająca mostek była wyłamana do środka. Na tyle dostawczej budy syreny brakowało szyby, która w całości tkwiła w środku – jak gdyby ktoś ją wepchnął. Samochód nie był zniszczony: niewielkie zarysowania, ślady odprysków białego i niebieskiego lakieru – to wszystko. Właściciela nie było. Przechodzień, rozpoznawszy pojazd, niezwłocznie pobiegł do gospodarstwa Bartoszczów.
Następnego dnia coraz bardziej zaniepokojeni bliscy Piotra postanowili rozpocząć poszukiwania. Rankiem ojciec Piotra, Michał, i jego dwaj bracia – Roman i Leszek – rozdzielili się przy feralnym mostku i zaczęli przeszukiwać okolicę. Roman szybko natrafił na ślady na zaoranym polu przylegającym do kanału. Rozpoznał odciski butów Piotra. Rozkład śladów sugerował, że brat biegł. Nieopodal znajdowały się inne ślady, a nieco dalej Roman stwierdził obecność odcisków butów jeszcze dwóch osób. Ze ściśniętym gardłem ruszył tym tropem. Po kilkuset metrach natrafił na otwór studzienki melioracyjnej. Zajrzał do środka. Mniej więcej na połowie głębokości studzienki, w szczelinie między pierwszym a drugim kręgiem studni, leżało zakleszczone ciało. Jedna stopa unosiła się w górę, a twarz przylegała do betonowej krawędzi kręgu. Na dnie tkwił zgubiony przez zmarłego but i niedopałek papierosa. Roman z wysiłkiem wyciągnął ciało brata. Niedługo potem z Inowrocławia przyjechała karetka, do której zaniesiono zwłoki. Żonie Piotra, będącej w dziewiątym miesiącu ciąży, nie pozwolono się zbliżyć. Obserwowała tylko tę scenę z pewnej odległości wraz z pięcioletnią córką, Agnieszką.
– Mama, tata nie ma buta – zdziwiła się dziewczynka.
Rodzina działaczy
Rodzina Bartoszczów pochodziła ze wsi i tam też żyła. Piotr, urodzony w 1950 r., po ukończeniu zasadniczej szkoły zawodowej i przysposobienia rolniczego zamieszkał wraz z żoną Wiesławą u rodziców. Jego starszy brat, Roman Bartoszcze – znany działacz związkowy, mieszkał niedaleko, na własnym gospodarstwie. Drugi brat, Leszek, jako jedyny przeniósł się do Inowrocławia.
O rodzinie Bartoszczów po raz pierwszy zrobiło się głośno po narodzinach „Solidarności”. Michał, Roman i Piotr uważani byli na Kujawach za radykalnych działaczy, weszli w skład struktur założycielskich rolniczej „Solidarności”. Roman awansował w centralnych organach kierowniczych, Piotr skupił się na szczeblu lokalnym. W marcu 1981 r. Bartoszczowie znaleźli się w grupie rolników, którzy zajęli siedzibę Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego w Bydgoszczy i rozpoczęli strajk okupacyjny. W tej atmosferze 19 marca podczas sesji Wojewódzkiej Rady Narodowej doszło do słynnego kryzysu bydgoskiego: kiedy grupa związkowców, która zjawiła się na posiedzeniu, nie chciała opuścić sali, milicjanci siłą wyprowadzili ją z budynku, a trzy osoby zostały pobite. Byli to Jan Rulewski, przewodniczący bydgoskiej Solidarności, jego współpracownik Mariusz Łabentowicz oraz nie kto inny, jak 68-letni Michał Bartoszcze. Odtąd jego nazwisko znała cała Polska.
Tymczasem Roman nadal strajkował w siedzibie ZSL. Michał dołączył do niego po wyjściu ze szpitala. Na równie spektakularną akcję zdecydował się Piotr. Niewiele po feralnym posiedzeniu z 19 marca wraz z grupką działaczy rolniczych wdarł się do siedziby ZSL w Inowrocławiu i rozpoczął jej okupację. Ostatecznie siła nacisków opozycji okazała się na tyle duża, że władze ustąpiły i zgodziły się na rejestrację NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”, która nastąpiła w maju 1981 r. Przy wydatnej pomocy rodziny Bartoszczów.
Przyszedł jednak stan wojenny. Piotr i Roman przez jakiś czas się ukrywali. Pierwszy wpadł Roman: zaryzykował i udał się do swego gospodarstwa, chcąc naprawić pękniętą rurę. Potem Piotr sam postanowił się ujawnić – oczekiwał właśnie na poród trzeciej córki. Wydawało się, że wszystko skończy się dobrze: bracia zostali tylko przesłuchani, po czym ich wypuszczono. Jednak w połowie września 1982 r. obaj zostali internowani: wywieziono ich jedną nyską do więzienia w Mielęcinie-Włocławku. Zostali zwolnieni dwa miesiące później i od razu włączyli się w konspirację: kolportowali bibułę, drukowali podziemne pismo „Żywią i Bronią”, działali w tajnym Ogólnopolskim Komitecie Oporu Rolników. Według świadków na pierwszym planie znajdował się Roman, Piotr był łagodniejszy i nie był raczej typem przywódcy. Dlaczego więc zginął? Czy możemy w tym przypadku mówić o morderstwie politycznym?
Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazuje. Wyniki śledztwa, prowadzonego przez milicjantów z Bydgoszczy, na pozór były jednoznaczne. W jego toku z pewnym przybliżeniem ustalono ostatnie godziny życia Piotra Bartoszcze. 7 lutego 1984 r., we wtorek, cały dzień przebywał w domu. Koło 18.00 powiedział żonie, że jedzie do swojego brata. Wsiadł do swojej dostawczej syreny bosto, włączył światła i ruszył do oddalonego o ponad kilometr gospodarstwa. Po drodze wstąpił na chwilę do mieszkających pod drodze państwa Franczaków, którzy dysponowali jedynym we wsi telefonem. Nie jest pewne, gdzie dzwonił, być może do Bydgoszczy. Po chwili ruszył w dalszą drogę.
Kilka minut później spotkał się z Romanem. Bracia umówili się co do następnego dnia: Roman jechał do Inowrocławia, a Piotr miał go podrzucić rano na pociąg swą syrenką. Nie zabawił u brata długo, choć relacje świadków nie są w tej sprawie jednoznaczne. Jedno jest pewne: Piotr nie skierował się prosto do domu, tylko pojechał do sąsiedniego Radłówka, do Stanisława Stefańskiego, z pytaniem o stary akumulator do ciągnika, który Bartoszczowie kupili od gospodarza. Jednak to nie wszystko. Piotr przywiózł również nielegalne ulotki, które rozprowadzał przy podobnych okazjach w okolicy. W Radłówku przebywał mniej więcej godzinę, po czym wrócił w stronę Sławęcina. Do domu jednak nie dotarł.
Najwygodniejsza teza
Po znalezieniu ciała sprawę musiała przejąć Prokuratura Rejonowa z Inowrocławia. 10 lutego przeprowadzono w Bydgoszczy sekcję zwłok. Stwierdzono jedynie „drobne otarcia naskórka na głowie, tułowiu i kończynach o cechach przeżyciowych, natomiast w mięśniach szyi brak wylewów krwawych, mogących sugerować działanie osób trzecich. Przyczyną zgonu Piotra Bartoszcze było najprawdopodobniej uduszenie”. Taka diagnoza od razu ustawiła śledztw. Prokuratorzy przyjęli najwygodniejszą politycznie tezę: Bartoszcze, w stanie upojenia alkoholowego, miał wysiąść z syreny, która stoczyła się do rowu, przejść kilkaset metrów w stronę studzienki melioracyjnej, przypadkowo do niej wpaść i tam doznać zaduszenia. Zadowoliwszy się tą konstatacją, sprawę zamknięto.
Bardzo ważne wątpliwości zmuszają jednak do podważenia tej wersji. Drobne niejasności pojawiają się nawet w owej oficjalnej rekonstrukcji wydarzeń. Stwierdzono w niej obecność jedynie pojedynczych śladów prowadzących w kierunku studzienki, co przeczy relacjom różnych świadków. W dokumentacji przyznano również, że „w toku śledztwa nie zdołano ustalić, w jakich okolicznościach Piotr Bartoszcze wprowadził się w stan nietrzeźwy” – nie udowodniono więc jednego z filarów hipotezy o wypadku. Był to jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Śledczy nie odpowiedzieli na wiele innych kluczowych pytań: kto wepchnął szybę z budy syreny? Skąd wzięły się odpryski białej i niebieskiej farby? W jaki sposób doszło do przerwania metalowej barierki na mostku, skoro uszkodzenia syreny były niewielkie, a barierka została wygięta ku jezdni? W dodatku trop, który pozostawił Piotr, nie wskazywał, by się zataczał, tylko że biegł.
Co więcej: jakim cudem but, który Piotr zgubił po drodze, znalazł się w studzience? Dlaczego zmarły, choćby i w amoku alkoholowym, pędził susami kilkaset metrów i akurat wpadł do niewielkiej przecież studzienki? Było ciemno, co mogło utrudnić dostrzeżenie otworu, ale zarazem – jego odnalezienie. Dlaczego ciało Piotra uległo zakleszczeniu w tak dziwnej pozycji? Gdyby spadło bezwładnie, ułożyłoby się inaczej. Nos i usta nie były całkiem zasłonięte, zmarły nie został więc odcięty od powietrza. W dodatku sekcja zwłok nie wykazała obecności ciał obcych wewnątrz dróg oddechowych: zatrzymanie dopływu powietrza nie mogło wynikać z kontaktu z twardą powierzchnią. W grę wchodzi tylko uduszenie miękkim przedmiotem, np. poduszką. Dlaczego u denata brakowało otarcia naskórka twarzy, pomimo że miał wpaść z impetem do betonowej studzienki i utknąć w niej z twarzą przytwierdzoną do betonowej ściany?
Do katalogu niejasności należy dodać jeszcze jeden wątek: inwigilację Bartoszczów ze strony SB. Ich opozycyjne zaangażowanie szybko zostało zauważone. W 1981 r. wojewódzkie struktury MSW realizowały sprawę obiektową kryptonim „Spółdzielnia”, w ramach której inwigilowano m.in. Piotra. Po wprowadzeniu stanu wojennego Bartoszczowie żyli w poczuciu ciągłego zagrożenia – najpierw internowaniem, a potem ponownym aresztowaniem w związku z nielegalną działalnością. Nie raz byli przekonani, że ktoś ich śledzi i obserwuje. Inwigilacja nie zakończyła się wraz ze śmiercią Piotra. Ścisłą kontrolą objęto pogrzeb młodego działacza, który zgromadził kilkaset osób, w tym przedstawicieli podziemnej „Solidarności”. Niektórzy z uczestników zauważyli, jak tajniacy porozumiewali się za pomocą krótkofalówek.
Zdumiewające plotki
W tym kontekście warto wspomnieć o zdumiewających plotkach, krążących wtedy wśród okolicznych mieszkańców, jakoby niektórzy z nich widzieli na własne oczy… Grzegorza Piotrowskiego, jednego z zabójców ks. Popiełuszki. Miano go rozpoznać po tym, gdy niecały rok później w telewizji pokazywano fragmenty procesu toruńskiego, w którym sądzono morderców ks. Jerzego. Rzecz nie wygląda na tak nieprawdopodobną, jak mogłoby się wydawać. Tak się składa, że w pierwszych miesiącach 1984 r. Grzegorz Piotrowski był oddelegowany do Torunia. Do dziś nie wiadomo, z jakich powodów. Na toczącym się po 1989 r. procesie gen. Ciastonia i gen. Płatka, podejrzanych o inspirację zabójstwa ks. Popiełuszki, jeden z bezpośrednich morderców, Leszek Pękala, stwierdził, że jego przełożony – Grzegorz Piotrowski – mógł być zamieszany w śmierć Bartoszczego. Wątek ten pozostaje zagadką do dziś.
Jaka jest więc prawda o okolicznościach śmierci Piotra Bartoszcze? Na pewno nie możemy ufać ani wynikom śledztwa, prowadzonego niedbale i „z tezą”, ani wielu wypowiedziom świadków, zwłaszcza tym formułowanym po latach. Samo przekonanie bliskich Piotra, a także środowiska opozycji o morderstwie politycznym to jeszcze za mało. Niezbyt przekonująca wydaje się również krążąca po dziś dzień teoria, że Piotr zginął przez przypadek, a prawdziwym celem był bardziej znany Roman.
Przebieg wydarzeń mógł być następujący: ekipa SB doprowadziła do wypadku na mostku i spowodowała stoczenie się syrenki do kanału. Potem goniono przerażonego Piotra. Zapewne nie chodziło o to, by go zabić, tylko nastraszyć, ewentualnie pobić i skompromitować. W jaki sposób? Pojąc go alkoholem. To prosta metoda pozwalająca jednocześnie zatuszować ewentualną zbrodnię i postawić ofiarę w złym świetle. Zastosowano ją prawdopodobnie w stosunku do innych ofiar zabójstw politycznych: Stanisława Pyjasa i ks. Józefa Zycha. Tak więc grupa funkcjonariuszy SB mogła dopaść Bartoszczego, napoić go siłą alkoholem i wepchnąć do studzienki. Być może doszło do jakiegoś bicia, ale nie na tyle mocnego, by pozostawić wyraźne ślady. Plan był taki, by rano Piotr się obudził i miał nauczkę. Nie wzięto jednak pod uwagę, że stres, alkohol, wyziębienie i nieznane sprawcom kłopoty sercowe doprowadzą do gwałtownego pogorszenia zdrowia, a w efekcie – do śmierci. W ten sposób tragiczna śmierć działacza rolniczej „Solidarności” byłaby swego rodzaju mieszanką mordu politycznego i nieszczęśliwego wypadku. Prawdopodobne jest również drugie rozwiązanie: napastnicy złapali uciekającego Piotra i udusili go poduszką, po czym wrzucili do studzienki, pojąc go wcześniej alkoholem. Dlaczego jednak mieliby go zabijać? Czy przesadzili z duszeniem, chcąc pierwotnie tylko porządnie go nastraszyć? Wersja z „wypadkiem przy pracy” wydaje się nieco bardziej przekonująca, ale to tylko niepoparta dowodami intuicja. Prowadzone po dziś dzień przez IPN śledztwo w tej sprawie nie przyniosło jeszcze rozstrzygających wniosków.
W grudniu 2006 r. Piotr Bartoszcze został pośmiertnie odznaczony przez prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Obecnie jedna z inowrocławskich ulic nosi jego nazwisko, a w lutym 2015 r. w Radłówku został odsłonięty obelisk upamiętniający miejsce śmierci młodego rolnika. Jeśli sprawcy zbrodni nie mogą ponieść kary, możemy chociaż kultywować pamięć o ich ofierze.
Zapraszamy do przesyłania wspomnień ze stanu wojennego. Najciekawsze teksty i zdjęcia opublikujemy w naszym portalu. Wspomnienia można przesyłać na adres: muzeumwspomnien@superhistoria.pl.
Parner projektu : lotos
Artykuł przygotowany przez : / pwł Patryk Pleskot
Artykuł do przeczytania na stronie : https://dorzeczy.pl/historia/75030/Spozniona-ofiara-stanu-wojennego.html